Bangkok przez klika lat, od poprzedniej mojej bytności właściwie się nie zmienił. Oczywiście przybyło trochę wieżowców, taksówki jakby nowsze, pojawił się Airport Link (czyli pociąg na lotnisko podobny do BTS), zapewne zbudowano kilka wieżowców, ale klimat zasadniczo wciąż ten sam. Tym razem oprócz miejsc wcześniej opisanych w artykule Bangkok w delegacji czyli świątyń Wat Arun, Wat Pho, przybytków nowoczesnych jak State Tower, Siam Center i rozmaitych bazarków, udało się odwiedzić kilka innych fajnych miejsc.
Pierwsze kroki… czyli pułapki na turystów
Pierwszy dzień zwiedzania Bangkoku rozpoczęliśmy od przetestowania naszej hotelowej restauracji, czyli poszliśmy na śniadanie. Ponieważ promocja na pokój, śniadania nie obejmowała, więc trzeba było dopłacić 400BHT od głowy. To był jeden z najgorszych interesów jakie zrobiliśmy w Tajlandii!!. Nigdy więcej hotelowego śniadania!!. Generalnie trudno jakoś szczególnie narzekać na jedzenie bo nie było złe (na szwedzkim bufecie były nawet jajka po benedyktyńsku), ale za taką kasę w BKK można żyć przez tydzień jedząc zdecydowanie lepsze rzeczy. Oczywiście o tym człowiek przekonuje się dopiero po wyjściu na ulicę, która roi się straganami z całą masą pyszności już za progiem hotelu.
Kolejny marny interes, tym razem już trochę bardziej świadomie i dla wygody, zrobiliśmy parę minut później w postaci zakupu całodniowych biletów na Chao Praya Express. Są to tramwaje wodne, którymi można się szybko i łatwo przemieszczać po Bangkoku wzdłuż rzeki. Bilet całodniowy kosztuje 150BHT a jednorazowy 15BHT. Wydawało się, że całodniowy będzie dobrym wyborem, ale jednak przy takiej trasie jaką sobie obraliśmy nie sprawdził się – na łódź wsiadaliśmy tylko cztery razy.
Pałac Królewski i świątynie… czyli podstawowe „must see” w Bangkoku
Przede wszystkim tym razem zwiedzanie postanowiliśmy zacząć od pałacu królewskiego z przyległymi świątyniami. Wejście na teren kosztuje sporo, aż 500THB i szczerze mówiąc chyba nie jest tyle warte. Świątynie są duże, kolorowe, złociste, pieruńsko zatłoczone turystami i jest tam baaardzo gorąco. Zasadniczo jednak niewiele różnią się od innych świątyń w Bangkoku poza tym, że w jednej z nich siedzi sobie szmaragdowy Budda. Ktoś, kto spodziewa się imponującego posągu może się mocno rozczarować. Szmaragdowy Budda jest niewielki a o jego wyjątkowości świadczy fakt, że został wykonany z jednego kawałka jadeitu…. a taki kawałek jadeitu to już coś wielkiego. Dla buddystów ten posążek jest jedną z największych świętości. Prawdopodobnie figurka powstała jeszcze przed nasza erą odnaleziona została 1434 roku w Chiang Rai i nikt nie przypuszczał jak jest wyjątkowa gdyż była pokryta zaprawą i wyglądała jak zwykła gipsowa rzeźba. Prawdziwą figurkę ukrytą pod zaprawą odkryto dopiero gdy Buddzie ukruszył się nos. Przed świątynia można się pobłogosławić kwiatem lotosu zanurzanym w wodzie.
Zwiedzanie świątyń pałacowych niestety jest związane z poruszaniem się w gęstym tłumie turystów. Trochę luźniej robi się po przejściu na teren pałacowy. Pałac ładny ale do środka się nie wchodzi. To co można zwiedzić to małe Muzeum Świątyni Szmaragdowego Buddy, w którym stoją rozmaite artefakty związane z buddyzmem – szkatułki, skrzynki, ołtarzyki – wcześniej będące na wyposażeniu świątyni. Oprócz muzeum jest jeszcze pawilon z królewskimi klejnotami i Muzeum Tkanin.
Wszystkie te muzea są dodatkowo płatne. Tak więc, moim zdaniem zwiedzanie terenu pałacowego jest lekko nieopłacalne mierząc miarą odniesionych wrażeń w stosunku do kasy za wejściówkę, no ale trzeba tam być, tak jak pod piramidami w Egipcie.
Po zwiedzeniu pałacu wsiedliśmy sobie na łódź i popłynęliśmy do końca. Tam (na końcu czyli w okolicy Praha Rat) turystów już się nie spotyka. Fajnie jest pospacerować po bazarze, na którym są tylko tubylcy, kupić coś do jedzenia za śmieszne grosze, spróbować duriana. Trochę się tam zgubiliśmy bo bazar bardzo duży a wszystkie ulice wyglądają podobnie. Jak odnaleźliśmy naszą przystań to zrobiło się popołudnie. Wróciliśmy więc łodzią do pirsu Tian przy którym wysiada się do zwiedzania Wat Arun i Wat Pho. Wat Pho, czyli świątynię leżącego Buddy można oglądać do późnego popołudnia i warto właśnie wtedy się tam wybrać, gdyż oświetlenie robi się bardzo ładne a turystów dużo mniej. Do Wat Arun wystarczy przeprawić się promem… mimo, że to świątynia świtu to kapitalnie wygląda o zachodzie. Nie wiem czy do Wat Arun potrzebne są bilety czy nie… ale o godzinie prawie dwudziestej weszliśmy tam po prostu przez bramę. Akurat odbywały się tam zajęcia z medytacji dla turystów.
Można było się przyłączyć i pomedytować. Pomedytowałem przez chwilę i stwierdziłem, że światło mi ucieka i lepiej zrobić kilka ładnych fotek.
Atrakcje bardziej współczesne
Do hotelu wróciliśmy przedostatnią łodzią zmęczeni okrutnie. Nie zdążyliśmy już nawet skorzystać z naszego hotelowego basenu gdyż o 21 był zamykany, ale po drugiej stronie ulicy mieliśmy Lebua State Tower i nie mogliśmy sobie odmówić wjazdu na górę do baru pod złotą kopułą. Będąc w Bangkoku trzeba to zrobić tak jak będąc w Warszawie trzeba wjechać na Pałac Kultury, w Paryżu na wieżę Eifla a w Chicago na Sears Tower. Na górze można sobie nabyć browarka za jedyne 350BHT i podziwiać widok Bangkoku z bardzo wysoka.
Następny dzień miał stać pod znakiem zakupów. Wsiedliśmy więc rano w BTS i pojechaliśmy na stację Mochit, obok której znajduje się Chatuchak – największy bazar Bangkoku. Bazar faktycznie wielki i można tam kupić (prawie) wszystko od ciuchów po rękodzieło. Gdyby ktoś planował zakupy hurtowe to żaden problem, można od razu na miejscu zapakować je do kartonu, na paletę albo nawet do kontenera i nadać w dowolnym kierunku firmą spedycyjną. Nam zakupy jakoś nie wyszły gdyż z nadmiaru możliwości nie mogliśmy się na nic zdecydować. Po obejściu wszystkiego wsiedliśmy więc do BTS i wylądowaliśmy w Siam Paragon – dużym centrum handlowym znajdującym się przy stacji Siam. Nie przyjechaliśmy tam jednak na zakupy ale w konkretnym celu zwiedzenia oceanarium. Znajduje się ono w podziemiach Siam Paragon. Wejście kosztuje 900BHT za osobę dorosłą i sądzę, że jest warte swojej ceny. Akwariów z rozmaitymi morskimi stworzeniami jest naprawdę duża ilość a basen z rekinami robi niesamowite wrażenie – zwłaszcza przejście szklanym tunelem pomiędzy pływającymi rybami. Jedyne czego mi brakowało to żywej rafy koralowej. Niestety wszystkie koralowce w tych głównych akwariach były atrapami. Za to ryby najprawdziwsze w ogromnej ilości i rozmaitości. Dla chętnych istnieje możliwość wykupienia sobie godzinnego nurkowania z rekinami.
Podczas naszego pobytu widzieliśmy jednego gościa, który z przewodnikiem kotłował się w akwarium nieporadnie próbując opanować pływalność. Żeby się tak nie kompromitować warto wcześniej mieć za sobą przynajmniej jakieś intro do nurkowania w szkole nurkowej 🙂
Markety pływające i targ na torach
Typowy turysta jako element pobytu w Bangkoku organizuje sobie jednodniową wycieczkę na pływający targ, nad rzekę Kwai i do świątyni tygrysów. Takie oferty za 1500 do 2500BHT są dostępne w setkach agencyj turystycznych na Khao San. My jako turyści nietypowi (a przynajmniej tacy staramy się być), mieszkający na dodatek z daleka od Khao San, postanowiliśmy zorganizować sobie wycieczkę trochę inną.
Otóż zacząć należy od tego, że najczęściej turyści wożeni są na pływający targ w Damnoen Saduak około 80km od Bangkoku. Damnoen Saduak jest jednak jednym z wielu miejsc gdzie odbywają się targi na wodzie. W tej samej okolicy, pociętej mnóstwem kanałów, jest mnóstwo innych miejsc gdzie ludzie mieszkają nad wodą i gdzie naturalną koleją rzeczy przypływają handlowcy na łodziach. My wybraliśmy się do miejscowości o nazwie Amphawa i wybraliśmy się tam pociągiem rezerwując sobie wcześniej nocleg w hotelu Tanicha Resort w Amphawa właśnie.
Pociąg do Mahachai odjeżdża ze stacji Wongwian niedaleko ostatniego BTS o tej samej nazwie za mostem Taksina. Patrząc na mapę wszystko wydaje się niebywale proste.. dojechać BTS’em do odpowiedniej stacji, wyjść ze stacji na prawą stronę, przejść jakieś 300m i już powinna pojawić się stacja Wongwian… banał!!… aż do momentu gdy człowiek nie znajdzie się na ulicy gdzie wszystko jest zastawione tuktukami, straganami, szyldami totalnie maskującymi wszystko. Na szczęście tajska młodzież jest bogato wyposażona w rozmaite gadżety wspomagające między innymi nawigację. Po krótkich konsultacjach z wujkiem Googlem okazało się, że stacja, której szukamy właściwie jest prawie przed naszym nosem a wspomniana młodzież nie miała nawet pojęcia o tym, że codziennie przechodzi obok niej idąc do szkoły. Właściwie gdyby nie pociąg stojący jakby między domami po środku ulicy otoczonej straganami to trudno zauważyć, ze jest tam jakaś stacja. Oczywistość jej istnienia dostrzega się właściwie dopiero w momencie gdy się na nią wejdzie. Linia kolejowa przez Mahachai do Mae Klong jest całkowicie oddzielona od pozostałych linii kolejowych Tajlandii. Składa się z dwóch odcinków, każdy około 40km. Przejazd każdym odcinkiem kosztuje dokładnie 10BHT (słownie: dziesięć… czyli około złotówki). Mahachai to miejscowość nad rzeką Tha Chin w jej ujściu. Jest to spory port rybacki i na ulicach można kupić piękne świeżutkie owoce morza prosto z kutrów. Strasznie żałowałem, że nie zaplanowaliśmy tam przynajmniej jednego dnia pobytu, żeby tego wszystkiego spróbować.
Pociągiem z Bangkoku dojeżdża się do stacji Mahachai i trzeba przejść kawałek przez miasto, dostać się na przystań promową, przepłynąć na drugą stronę rzeki i wsiąść do kolejnego pociągu.
Mae Klong – targ na torach
Pociąg do Mae Klong był oczywiście spóźniony. Czekaliśmy prawie dwie godziny zanim przyjechał. Dlaczego w ogóle wybraliśmy pociąg?.. otóż stacja Mae Klong to jedna z największych atrakcji turystycznych – tak zwany Targ z Pociągiem. Na terenie stacji znajduje się bowiem całkiem duży bazar rozłożony na torach. W momencie gdy nadjeżdża pociąg, stragany ustawione na torach składają się na chwilę aby pociąg mógł przejechać. Kupcy mają już takie doświadczenie, że kupki owoców i warzyw nad którymi przejeżdża pociąg są dokładnie o 2 cm poniżej najniższego elementu pociągu. Kilka sekund po przejeździe stragany są już na swoim miejscu i handlowanie trwa dalej. Żeby to zobaczyć można pojechać tak jak my pociągiem za 20BHT albo za około 900BHT wykupić sobie wycieczkę w Bangkoku o nazwie „Folding umbrella market”.
Warto tu wspomnieć o niezwykłej łatwości podróżowania po Tajlandii. Gdy jechaliśmy z Mahachai do Mae Klong, mieliśmy przesiadkę. Oczywiście ani konduktor, ani pasażerowie nie mówią po angielsku. Pociąg zatrzymał się gdzieś i trzeba było wsiąść do drugiego. Konduktor, który wcześniej sprawdzał nam bilety przyszedł do nas i właściwie na migi pokazał nam, że mamy przejść. Zapamiętał przy sprawdzaniu biletów, że te dwa białasy jadą do Mae Klong i potrzeba nimi właściwie pokierować, czyli wypchnąć z pociągu na właściwej stacji.
Amphawa
Chęć pomocy turystom odczuliśmy ponownie w Mae Klong. Po przyjeździe na miejsce, obfotografowaniu stacji, targu, pociągu itd.. trzeba było dostać się do Amphawa. O drogę zapytaliśmy więc kolejarza na stacji, który jak się okazało umiał gadać po angielsku mniej więcej tak jak my po tajsku. Narysował nam mapkę… strzałki w lewo w prawo, prosto i siódemkę gdzie miały być taksówki. Poszliśmy za mapką i trafiliśmy.. no gdzie??.. oczywiście do 7-eleven pod którym faktycznie był przystanek pick-upów robiących za lokalny transport. Tam po pokazaniu kierowcom nazwy hotelu z adresem zostaliśmy załadowani na odpowiednią pakę i po dojechaniu na miejsce wystawieni przed hotel. Koszt taksówki – 20BHT (słownie: dwadzieścia) wynikał chyba z faktu, że białasów w Amphawa praktycznie nie uświadczysz. Wysadzeni przed hotelem byliśmy w lekkim szoku, gdyż wyglądało to tak jakbyśmy wylądowali w środku Raszyna, ot droga a po bokach jakieś domy odgrodzone płotami. Kurczę, co tam robić?… no i gdzie ten hotel?.. widać tylko jakiś dom z podwórzem. Dom okazał się być hotelem ale widzianym od tyłu. Front przeszedł nasze wszelkie oczekiwania. Okazało się, że jesteśmy w samym środku pływającego rynku a nasz hotel stoi nad samiuśkim kanałem, po którym pływają łodzie-kuchnie, coś fantastycznego. Prosto z naszego hotelu wychodziliśmy nad kanał, gdzie można było spacerować pośród straganów z fantastycznym jedzeniem i wszelkiego rodzaju rozmaitościami dla turystów, ale turystów innych niż my, tu byli Tajowie przyjeżdżający na wakacje. Przez dwa dni widzieliśmy tylko jednego białego. Sam wodny targ w Amphawa to głównie łodzie sprzedające jedzenie. Można sobie zafundować wycieczkę po kanałach za 50BHT. Trwa to około godziny i objeżdża się spory kawałek okolicy. A w okolicy mieści się mnóstwo resortów, do których można dostać się wyłącznie wodą. Niektóre wyglądają na bardzo ekskluzywne i.. zero białasów 🙂
ZOO Dusit
W Bangkoku spędziliśmy jeszcze jeden dzień przed wylotem. Przyjechaliśmy z Surat Thani nocnym pociągiem na stację Hua Lampong gdzie w przechowalni zostawiliśmy bagaże i popłynęliśmy obejrzeć ZOO. ZOO w Bangkoku nie jest duże ale całkiem ciekawe gdyż posiada dużo zwierząt jakich nie zobaczy się w żadnym polskim ZOO. Różni się również od naszych ogrodów zoologicznych tym, że jest jaby bardziej nastawione na dostarczanie rozrywki, zwłaszcza dzieciom. Można tam na przykład karmić zwierzęta. Oczywiście nie byle czym ale zakupionymi na stoisku obok wybiegu, specjalnie przygotowanymi specjałami.
Bilet dla obcokrajowców kosztuje 110BHT (cena dla miejscowych to 70BHT) i zawiera w sobie również wstęp na foczy pokaz. Widowisko z fokami jest bardzo fajne i warto je obejrzeć.