Do Grecji samochodem 2009

W tym roku miało być oszczędnie.. wiadomo kryzys itd.. dlatego opcje wakacyjne były różne, a wśród nich na pierwszym miejscu była… Chorwacja 🙂

W Chorwacji jeszcze nie byliśmy, byli za to różni nasi znajomi. Drążąc temat Chorwacji oglądaliśmy fotki, czytaliśmy fora, ale jakoś nie przekonywały nas zatłoczone rodakami i nie tylko kamieniste plaże. Właściwie im dłużej trwały te rozważania tym bardziej byliśmy pewni, że wcale nie chcemy jechać do żadnej Chorwacji, tzn. jeszcze nie w tym roku, że jedyny słuszny kierunek (gdy nie można poza Europę… kryzys;) to kierunek bardziej na południe.

Ponieważ Grecję kontynentalną i kawał Peloponezu objechaliśmy w zeszłym roku więc tym razem może by tak na jakąś wyspę?? Po sprawdzeniu (pro forma) ofert biur podróży było oczywistym, że lepiej wziąć dwa dni więcej urlopu na podróż własnym samochodem, niż kisić się gdzieś w jednym miejscu w hotelu. Zresztą za Grecją bardzo nam się tęskniło, po poprzednich wakacjach został straszny niedosyt, zwłaszcza u Małgosi. Koszt wycieczki i wynajęcia samochodu na miejscu stanowczo był nie do zaakceptowania w czasach KRYZYSU;). No ale skoro wyspy, to jakie i jak się tam dostać?? Wiadomo!!.. Promem. Pierwsza myśl, to znaleźć jakiś prom w Salonikach. Promy w Salonikach owszem są, ale na Thasos, Kos i …. do Pireusu. Kos byłoby OK gdybyśmy chcieli wracać przez Budrum i Istambuł, a na Turcję jakoś jeszcze nie jesteśmy gotowi. Nie było wyjścia, trzeba jechać do Aten i stamtąd popłynąć na Kretę lub na Cyklady. Ponieważ już dawno zdecydowaliśmy, że Cyklady trzeba będzie kiedyś zwiedzić jachtem więc jedyną słuszną opcją została Kreta.

Promów z Pireusu na Kretę jest co niemiara. Można popłynąć do Chanii, Rethymnonu lub Iraklionu. Ceny jednakowe. Zdecydowaliśmy się rozpocząć zwiedzanie Krety od zachodu, a wracać z Iraklionu przez Santorini. Prom wybraliśmy taki, aby płynąć nocą i zaoszczędzić tym sposobem na jednym noclegu. Punktualnie o 22:00 z Pireusu wypływał Elyros, prom linii Anek do Chanii. Bilet dla samochodu i dwóch osób na decku kosztował 151 Euro, czyli tyle, ile 4dni wynajmu najtańszego autka.

Ale zacznijmy od początku… czyli od dojazdu do Pireusu z Warszawy.

Plan był taki, aby wyjechać z Warszawy o 4 rano zanim jeszcze zaczną się korki i dojechać na granicę około ósmej. Oczywiście plan trafił szlag gdyż budzik w telefonie dzwonił sobie normalnie, a jest to pora naszego najgłębszego snu. Przespaliśmy budzenie jak borsuczki zimę.  Na szczęście zegar „pracowy” Małgosi działał całkiem nieźle i tradycyjnie obudziła się trochę przed szóstą. W wyniku ekspresowej ewakuacji około 6:30 byliśmy już w samochodzie, a to tylko dlatego, że moja kobieta wyjątkowo spakowała się do końca wieczorem, a nie zostawiła połowy, jak to zwykle bywa na rano. Około 9:00 minęliśmy Częstochowę i o 11:25, czyli 3,5 godziny później niż w planie dojechaliśmy do Cieszyna. Po wypiciu kawy i zjedzeniu śniadanka ruszyliśmy dalej na Brno. Niektórzy zalecają trasę przez słowacką Żylinę, ale my mając marne doświadczenia z zeszłego roku postanowiliśmy wybrać trasę dłuższą, ale prowadzącą praktycznie non stop po drogach ekspresowych. To był dobry wybór. Do Brna tylko kilkanaście kilometrów za Fyrdkiem Mistkiem trzeba przejechać zwykłą drogą. Potem robi się z niej czteropasmówka, a następnie ekspresówka i od Brna w kierunku na Bratysławę całkiem pusta autostrada.

W ten sposób już po czwartej byliśmy za Budapesztem, a o 17:30 w Szegedzie. Granica Serbska poszła bez zakłóceń, w około 20 minut, a dalej pusta droga aż do Belgradu, gdzie dojechaliśmy przed ósmą wieczorem. O 22 byliśmy już w Niszu i w zasadzie należałoby szukać noclegu, ale jakoś tak się dobrze jechało, a ostatni polecany motel został w tyle w Starym Chraście. W ten sposób o 23:40 dojechaliśmy do Macedonii mijając po drodze ostatni sensowny motel Jeep. Ponieważ w Macedonii jakoś nie było się gdzie zatrzymać, trzeba było jechać dalej. Jechało się fajnie po pustej autostradzie, a potem przez góry do Gevgeliji i na granicy greckiej zameldowaliśmy się o 1:30 w nocy. Trochę drętwiały już noga i ręce, ale trzeba było jechać. Na szczęście już w Polykastro znalazł się całkiem przyzwoity hotelik za 40euro… to był nasz najdroższy nocleg w Grecji 🙂 Czyli można pokonać trasę do Grecji praktycznie jednym ciągiem. Chyba bardzo tęskniliśmy do wakacji. (Jestem pełna podziwu dla mojego Słoneczka za tą trasę w takim czasie – M)…. 1850 kilometrów w jeden dzień to możliwe, gdy się jedzie dobrymi drogami.

Nazajutrz o 9 rano wyruszyliśmy z hotelu do naszej „ukochanej” Leptokarii. Był to rodzaj perwersji, wynikający z ciekawości, jak wygląda to miejsce, gdy jest ciepło i świeci słońce. Leptokaria ma swoje zalety, główna to ceny oliwek w supermarkecie i wreszcie można kupić Retsinę:). Oliwki wraz z resztą zakupionych produktów spożyliśmy na stoliku koło plaży na bulwarze. Bardzo fajne śniadanko. Po śniadanku w Leptokarii ruszyliśmy raźno do Aten.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.