Tokaj

W tym roku, tak jak rok temu, na Boże Ciało wybraliśmy się na Węgry. Tym razem jednak postanowiliśmy stacjonować w Tokaju aby lepiej zapoznać się z tamtejszymi piwniczkami 🙂hudacsko pince

W dawnych czasach tokajskie wina miały wielką renomę w całej Europie. Ludwik XIV, jakby nie patrzeć francuz, nazwał niegdyś tokaj „królem win, winem królów” („vinum regnum, rex vinorum” a konkretnie „est le roi des vins, et le vin des rois”). W Polsce „węgrzyn” znany jest od XVI wieku i wychwalał go sam Pan Zagłoba. Ciekawy jest sposób w jaki wina z Tokaju stały się sławne. Otóż na przełomie XVII i XVIII wieku największym właścicielem winnic w regionie był książę Ferenc Rakoczy I. Toczył on wyzwoleńcze walki z Habsburgami i poszukując sojuszników wśród europejskich władców do swoich listów dołączał butelkę wina. Można powiedzieć, że był prekursorem marketingu bezpośredniego i to bardzo skutecznym. Nie udało mu się co prawda pozyskać żadnego alianta ale na tyle rozsławił węgierskie wina na całym kontynencie, że nastąpił znaczący wzrost popytu na te wina w Europie. Dzięki znaczącemu eksportowi, przychody z winnic pozwalały Rakoczemu finansować walkę. Nie przeszkodziła temu nawet Maria Teresa, która wprowadziła prawo, że wywóz każdej butelki wina węgierskiego powinien być połączony ze sprzedażą odpowiedniej liczby butelek win austriackich.

Wina tokajskie wytwarza się z trzech uprawianych tam szczepów: furmint, harszlevelu i sarga muskotaly potocznie zwany muskatem.Winnice regionu rozciągają się od miejscowości Szerenc po Satoraljaujhuely. W Satoraljaujhuely (stawiam flaszkę temu kto to wymówi nie będąc Węgrem) stacjonowała dzielna kompania CK dezerterów. Miejscowości gdzie znajdziecie najwięcej piwniczek to oczywiście te najbliższe górze Tokaj czyli Tokaj, Bodrogkeresztur i Tarcal. Piwniczki Tokajskie są oczywiście najdroższe i co ciekawsze wcale nie najlepsze. W centrum Tokaju znajdziecie Piwnicę Rakoczego, która zapewne oferuje bardzo dobre wina ale sama degustacja kosztuje tu prawie 3000 forintów… ceny win ponad 2x wyższe niż gdzie indziej. Duży zespół piwniczek mieści się przy ulicy naprzeciw dworca kolejowego, tam wina są całkiem całkiem a degustacja nie kosztuje nic. Jednak po przetestowaniu dość dużej ilości piwnic znaleźliśmy jedną, do której regularnie wracamy czyli piwniczkę rodziny Hudacsko – Hudacsko Pince. Wina robią tam wyśmienite i każdego można spróbować we wspaniałej podziemnej piwnicy, grubo porośniętej tokajską szlachetną pleśnią. W przeciwieństwie do innych piwnic tutaj nie sprzedają wina w plastiku a jedynie butelkowane i zamiast niewiele mówiących ogólnych nazw „Furmint Dry”, „Muskat Semi Sweet” itp. rozróżnia tu się również roczniki co wcale nie jest oczywiste w piwniczkach nastawionych na tanich turystów z Polski.

 Tokaj Aszu.

Tokaj Aszu - Król win wino królówNajbardziej znanym winem tokajskim jest Aszu. Wino to powstało w wyniku najazdu tureckiego. Turcy (wtedy jeszcze pijący wino) bardzo co prawda cenili sobie węgierskie wina ale jednak działania wojenne spowodowały znaczne zniszczenia w winnicach. Właśnie z powodu ataku wrogich wojsk na zarządca winnicy, Máté Laczkó Sepsi , przestraszony obecnością dużej ilości obcego wojska w okolicach Tokaju, polecił wstrzymać zbiór winogron aż do chwili uspokojenia się sytuacji. Winogrona dojrzewały na słonecznym stoku do października, aż prawie zupełnie wysuszyły się na słońcu. Po zebraniu gron, nie widząc innego wyjścia, postanowiono oddzielić najsuchsze owoce, zgnieść je i połączyć z sokiem uzyskanym z soczystych winogron. W ten sposób powstał jeden z najbardziej cenionych rodzajów tokajskiego wina.

Tokaj SzamorodniTokaji Aszú powstaje poprzez dodanie do 136 litrów podstawowego, młodego wina, 3,4,5 lub 6 cebrzyków gęstego soku, a raczej miazgi powstałej ze zgniecionych gumowym walcem, najbardziej dojrzałych, wyselekcjonowanych, winogron porażonych szlachetną pleśnią (botrytis cinerea)… właściwie rodzynek. Cebrzyki te nazywają się puttonami i stąd na etykiecie pojawia się napis 3, 4, 5 lub puttonyi.  Po dokładnym wymieszaniu, po 1- 2 dniach moszcz ten wyciska się pod prasą i wlewa do małych beczułek, pozostawiając ponadto od 1/5 do 1/6 objętości wolnej przestrzeni. Wino to w zależności od ilości dodanych puttonyos, leżakuje przez 5,6,7 lub 8lat. Po fermentacji w winie zostaje od około 30g (3 puttonowe) do około 45g (6 puttonowe) cukru osadowego. Tokaj Aszú jest bardzo aromatycznym, ciężkim i kosztownym , naturalnym winem deserowym. Pije się je w temperaturze 10-12 stopni C. Im wiecej puttonów tym wyższa cena. W Hudacsko Pince 5 putonowy Aszu rocznik 2003 kosztuje 4000 forintów czyli na dzisiaj ok. 60 zł.

W piwnicy u Hudacsków można kupić Aszu Eszencia. Jest to 6 puttonowy Tokaj Aszu z dodatkiem  tak zwanej esencji tokajskiej. Esencja tokajska powstaje w wyniku nawet 20 letniej, powolnej maceracji przesuszonych na wolnym powietrzu wyborowych gron. W procesie tym otrzymuje się zaledwie 0,5 – 1,5 litra esencji z początkowych 25-28 litrów „moszczu”. Esencja ta zawiera od 45 – 65% naturalnego cukru, niezwykłą koncentrację aromatów i zaledwie kilka procent alkoholu. Aszu eszencia kosztuje od 30-50tys. forintów zależnie od rocznika. No cóż, może kiedyś zaszalejemy :). Niestety Eszencia to jedyne wino, którego nie można spróbować na degustacji. Stoi tylko na półce obrośnięte pleśnią i kusi.

Tokaj Szamorodni

Istnienie tego wina pokazuje jak bardzo region tokajski jak żaden inny z regionów winiarskich Europy był bliski Polsce i Polakom. Nasz kraj w okresie XVII i XVIII wieku stał się największym rynkiem win węgierskich – głównie właśnie tokajskich. Polskie miasta, szczególnie Kraków, wyrosły na silne ośrodki handlu tymi winami a poprzez Polskę wina węgierskie płynęły dalej w świat. Jeden z tokaji – „Tokaj Szamorodni” – zawdzięcza swoją dzisiejszą nazwę polskiej szlachcie. Samorodnym nazywali oni bowiem wino powstające na kupieckich wozach, gdy moszcz fermentował w czasie transportu do Polski.  Tokaj Szamorodni to wino z gron częściowo dotkniętych pleśnią, zbieranych bez żadnej selekcji. W zależności od udziału tych szlachetnych gron, wino może być wytrawne (tokaj Szamorodni Szraz) lub słodkie (tokaj Szamorodni Edes). Słodki Szamorodni jest bardzo podobny do Aszu ale trochę mniej słodki. Szamorodni zwykle dostajemy od Hudacsków jako bonus do naszych zakupów. Cena jednej butelki 0,5 litra to ok. 2500 forintów.

Tokaj Furmint, Harszlevelu i Muskat

Tokaj furmint jest wytwarzany oczywiście z gron szczepu furmint. To jeszcze jedno wino, którego nazwa pochodzi z Polski, zgadnijcie od czego :). Furmint ma faktycznie lekko miętową nutę, zwłaszcza w wersji wytrawnej. Tak, Tak … w Tokaju powstają również wina wytrawne co trochę się wydaje dziwne w konfrontacji z ofertą polskich supermarketów…. ale litości!!.. to co dostaniecie w supermarketach ma się nijak do prawdziwych win tokajskich. Naprawdę supermarkety wyrządzają im wielką krzywdę sprzedając jakieś ohydne popłuczyny. Tak więc w prawdziwej tokajskiej piwnicy można dostać również wina wytrawne i półwytrawne, które smakują wyśmienicie. Wytrawny Furmint to wino o orzeźwiającym smaku i doskonale zrównoważonej kwasowości. Półsłodki Furmint to kwintesencja tokaju, wino o najlepszej chyba proporcji jakości do ceny. To tym winem pachną tokajskie winnice.. no może do spółki jeszcze z harszlevelu i muskatem… naprawdę ciężko zdecydować :)). Muskat jest dla kogoś kto lubi słodkie ale w piwnicy Hudacsko nawet dla nielubiących słodkiego muskat smakuje bosko. Harszlevelu to coś pomiędzy muskatem a furmintem, niesamowicie aromatyczne o korzennym bukiecie. Naprawdę trudno mi polecić dowolne z nich… każdego kupujemy po kilka flaszek :))

Hudacsko Pince

 Cennik win tokajskich

.. a przynajmniej tych z piwnicy Hudacsko Pince. Generalnie, jeśli chodzi o te lepsze butelkowane to ceny będą podobne również w innych piwnicach.

cennik win Cennik win tokajskich

oczywiście są jeszcze wina w plastiku. Cena litra to ok. 500 forintów czyli 7zł 50gr. Jeśli chodzi o Hudacsko Pince to u nich plastiku nie dostaniecie, natomiast można kupić ich wino w plastikowych butelkach kawałek dalej koło stacji kolejowej w barze przydrożnym. Oczywiście nie jest to to samo wino co butelkowane… ale kosztuje 1200 forintów za dwa litry 🙂

 

Narty w Karyntii

Tegoroczny wyjazd na narty był wyjazdem nietypowym, a to dlatego, że został wykupiony w biurze podróży. Z różnych powodów w tym roku na narty musiałem jechać sam, nie miało więc sensu wyszukiwanie apartamentu i organizowanie wszystkiego dla samego siebie, gdy okazuje się, że można znaleźć ofertę wyjazdu narciarskiego za ok. 2000zł zawierającą prawie wszystko. Taką ofertę znalazłem w biurze Primoris Travel. W cenie 2195zł zawarty był dojazd autokarem z Katowic, pobyt w hotelu z wyżywieniem oraz 5dniowy ski-pass na całą Karyntię.

Dojazd

Opcje dojazdu były dwie – samodzielna lub autokarem. Ponieważ wybrałem się sam więc postanowiłem jechać autokarem. Jazda własnym samochodem byłaby o 200zł tańsza, ale wydawała się zbyt trudna i niebezpieczna dla jednej osoby. Tak czy inaczej, własnym autem musiałem kawałek przejechać, aby dostać się na miejsce spotkania grupy.

Najłatwiej z dojazdem miały osoby podróżujące z Rzeszowa, Krakowa i Katowic, gdyż tak prowadziła trasa autokaru. Jeśli ktoś mieszka gdzieś indziej, to musiał dostać się gdzieś na trasę autokaru samodzielnie. Problemem w takim przypadku było miejsce na pozostawienie własnego autka.

Oprócz dwóch niewątpliwych zalet jazdy autokarem, czyli możliwości zapoznania się z towarzystwem oraz faktu, że ktoś kieruje za ciebie, taka jazda ma jednak sporo wad. Po pierwsze, nawet całkiem luksusowy autokar miał pieruńsko niewygodne siedzenia obliczone chyba na rozmiar najbardziej rozpowszechniony na świecie czyli… azjatycki. Po drugie jedzie się dużo wolniej niż własnym autem. Po trzecie na miejscu jest się całkowicie zależnym od grupy. Tymczasem Karyntia nie jest aż tak strasznie odległa i jadąc kolejny raz jednak zdecyduję się na jazdę własnym autem.

Hotel

Mieszkaliśmy w hotelu Zur Post w miejscowości Dobriach, niedaleko od Seeboden, nad dużym jeziorem. Miejsce to jest jak wymarłe w zasadzie o każdej porze dnia, więc jedyne rozrywki na jakie można liczyć to te organizowane w hotelu. Hotelik jest średniej wielkości w sam raz pasował do obsługi takiej grupy jak nasza, czyli ok. 60 osób. Pokoje, jak to w Austrii czyste, z wygodnymi łóżkami o białej pościeli i przyzwoitymi łazienkami. Było w nich zasadniczo wszystko, co być powinno, a nie zawsze jest oczywiste, czyli duża szafa, wieszak na rzeczy przy drzwiach, a także dwa krzesła i sporych rozmiarów biurko. Wymieniam te wszystkie rzeczy gdyż najczęściej właśnie brak jednej z nich powoduje, że całkiem przyzwoity pokój staje się uciążliwy, gdy nie ma gdzie odłożyć zegarka albo odwiesić kurtki.

W hotelu do dyspozycji gości był również spory pokój relaksacyjny z dwiema saunami – parową i fińską… bardzo fajne miejsce na odpoczynek po nartach. Niestety sauna była wyłączona po kolacji czego nie rozumiem, tak więc na skorzystanie pozostawał tylko krótki czas między powrotem z nart, a kolacją. Z innych udogodnień można liczyć na darmowy internet przez WiFi w hotelowym lobby, spory pokój zabaw dla dzieci wyposażony w różne zabawki oraz pokój gier i zabaw dla starszych z piłkarzykami i flipperem.

Wyżywienie

W cenie wycieczki mieliśmy praktycznie pełne wyżywienie składające się ze śniadania i obiadokolacji. Było to więcej niż wystarczające – po powrocie ważyłem dwa kilo więcej niż przed wyjazdem a przecież miałem codziennie po kilka godzin intensywnego ruchu. Śniadania były serwowane w formie bufetu szwedzkiego i w zasadzie każdego dnia identyczne. Wybór jednak był spory – kilka rodzajów pieczywa, wędlina typowo austriacka, czyli z przewagą różnego rodzaju mortadeli i szpeku, żółty ser, jogurty, płatki, muesli, cała gama dżemików i konfitur, soczki w dwóch rodzajach itd… Jedyne, czego mi brakowało, to coś na ciepło w rodzaju jajecznicy lub parówek, ale grzechem byłoby narzekać. Obiadokolacje to były ogromne wyżerki zaczynające się barem sałatkowym i kończące deserem, po drodze oczywiście zupa i jedno z dwóch dań głównych do wyboru z możliwością dokładki. Nie była to kuchnia szczególnie wyszukana, ale jednak całkiem smaczna. Do obiadokolacji napitki należało sobie dokupić. Cena piwa typowo knajpiana czyli ok. 2,5 – 3 euro. Wino niestety z gatunku tych droższych powyżej 24 euro za butelkę.

Ośrodki narciarskie

Do terenów narciarskich dojeżdżaliśmy oczywiście naszym wspaniałym autokarem. Poza drobnym zamieszaniem związanym z codziennym załadunkiem i rozładunkiem nart, nie było to jednak żadnym problemem.

Pierwszym z odwiedzonych ośrodków był St. Oswald. St. Oswald i Bad Kleinkirchheim, który odwiedziliśmy następnego dnia, to w zasadzie jeden teren narciarski dysponujący ok. 100 km tras zjazdowych, 4 kolejkami gondolowymi, 6 wyciągami krzesełkowymi i 15 orczykami.

Część przynależąca  do St. Oswald bardzo pięknie nadawała się na pierwszy dzień jeżdżenia, gdyż tamtejsze trasy należą raczej do tych łatwiejszych. Najciekawszą z tras, moim zdaniem, jest tu czerwona dziewiętnastka – długa, szeroka, o sporym nachyleniu i na dodatek mało zatłoczona. Jednak ten teren warto po rozgrzewce zostawić dla dzieci i początkujących. To co lubią tygrysy znajduje się po drugiej stronie dolinki ma oznaczenie nr 8 i nazywa się trasą Franca Klammera. Jest to wspaniale przygotowana czarna trasa o nachyleniu miejscami 100%. Z racji tej, że jest czarna rzadko spotyka się tam ludzi więc można naprawdę sobie poszaleć w stosunkowo bezpieczny sposób bez obawy wpakowania się na muldę lub lodową przecierkę. Alternatywnie można również pojeździć czerwonymi: jedynką lub siódemką. Jadąc jedynką warto się zatrzymać w szałasie z krową na dachu obok stacji pośredniej gondoli… trzeba tam koniecznie zajrzeć do męskiego WC.

Dla kogoś, kto chciałby się wyjeździć  przez tydzień i mieć jednocześnie fajne zaplecze po nartach, Bad Kleinkirchheim jest miejscem idealnym, gdyż znajdują się tu dwa kompleksy termalne z basenami i saunami. Jeden z nich, Termal Romerbad, odwiedziliśmy. Wejście na baseny może być wliczone w cenie ski pass’u. Oczywiście sam ski pass jest wtedy odpowiednio droższy np. 5-cio dniowy kosztuje 177 euro bez wejścia do term, a 227 euro z termami. W ramach ski pass’a wchodzi się tylko do części basenowej, a za sauny trzeba dopłacić jeszcze dodatkowo 8 euro, ale warto. Pojedyncze wejście na basen wraz z częścią saunową kosztuje 23euro. Warto więc sobie z góry przewidzieć, czy jest sens kupowania droższego ski pass’a, czy jednak zapłacić za baseny osobno.

Trzeci dzień spędziliśmy w regionie Turracherhoehe. Trasy tego ośrodka są położone po dwóch stronach doliny, w której środku znajduje się spore jezioro. Tras nie jest wiele, bo tylko ok. 38 km, ale za to są bardzo urozmaicone. Dla każdego znajdzie się tu coś miłego. Oprócz tras zjazdowych jest tu bardzo przyjemna widokowo trasa biegowa oraz mierzący 1600 m tor saneczkowy. Same trasy zjazdowe jak wspomniałem są różnej długości i trudności. W zachodniej części warto polecić na popołudnie trasę nr 1 – jest szybka, szeroka i bardzo widokowa, przed południem jednak bardzo zatłoczona. Dla tygrysów istnieje skrót przez lekko offroadową ściankę oznaczoną numerem 10. Na drugą stronę doliny można się dostać przejeżdżając na nartach tunelem pod szosą lub jadąc do jeziora i tu ciekawostka, przez jezioro zostanie się przeciągniętym za mini traktorkiem. Trasy po stronie wschodniej są bardziej „kameralne” i schowane w lesie. Ja mogę polecić 23’kę i 24’kę na samym skraju, jako idealne do potrenowania szybkiej jazdy karwingowej na krawędziach, gdyż są przeważnie bezludne i mają bardzo przyjemne nachylenie i szerokość, pozwalające pięknie kręcić ciętymi skrętami.

W programie wycieczki oczywiście był również lodowiec. No bo jak by to było, przyjechać do Austrii na narty i lodowca nie widzieć. Osobiście wolałbym dzień przeznaczony na lodowiec spędzić np. w Bad Kleinkirchheim no ale…. (autocenzura tu nastąpiła). Tak więc lodowiec trzeba było zaliczyć, a był to lodowiec Molltaler. Z odwiedzonych przeze mnie lodowców, ten najbardziej przypominał mi Tux’a w Zillertal, a więc jest tu duża, dość szeroka przestrzeń do jeżdżania na samym szczycie i parę tras niżej. Niestety, aby się na lodowiec dostać, najpierw trzeba dojechać do dolnej stacji kolejki. Trwało to okropnie długo, gdyż droga wąska, kręta i stroma. Następnie trzeba dostać się do Gletcher Expressu, czyli skrzyżowania metra z kolejką na Gubałówkę. Jeździ to coś w tunelu o długości 4,7km wykutym pod górą. Najpierw trzeba odstać w tłumie, żeby wejść do środka, a potem również w tłumie jedzie się kilkanaście ładnych minut na górę. Jak już się wyjedzie, to wcale nie oznacza, że można przypiąć narty i zjeżdżać, najpierw trzeba przesiąść się do gondoli i kolejnych kilkanaście minut jechać jeszcze wyżej. Dopiero po wyjściu z gondoli można wreszcie zacząć szusować po trasach nr 5, 6, 7, 8, z których 5 i 6 miejscami wymagają odpychania się kijkami, a wszystkie prowadzą do bardzo powolnych krzesełek. Inna opcja jest taka, że pojedzie się 9’ką i ponownie wjedzie gondolą. W każdym przypadku spędza się masakrycznie dużo czasu na wyciągach, a mało na trasie. Najrozsądniejszym rozwiązaniem jest więc wjazd poszóstnymi krzesełkami Gletcher Jet na samą górę lodowca. Tam, oczywiście po zrobieniu fotek zapierającym dech w piersiach widoczkom, można wreszcie trochę pojeździć na trasie czerwonej nr 1 lub na niebieskich 2 i 3. Trójka prowadzi do całkiem fajnego snow parku, gdzie można sobie potrenować skoki i podskoki na specjalnie przygotowanych muldach i skoczniach. Jednak to co było na lodowcu najpiękniejsze i co rekompensowało trochę czas stracony na dojazd to były trasy poza trasą. Po obu stronach można było sobie zjechać w pięknym świeżym puchu. Gdyby nie to i piękna pogoda byłbym bardzo zły z powodu wycieczki na lodowiec.

Ostatnim z ośrodków, które odwiedziliśmy był Katschberg. Trochę niestety tego dnia pogoda się popsuła i mocno wiało. Ze względu na wiatr zamknięty był wyciąg krzesełkowy na Aineck i to co nam zostało to jeździć po drugiej stronie doliny na górze Tschaneck. Tras tu co prawda nie brakowało, ale ludzi również. Główna trasa nr 3 jest bardzo szeroka o sporym nachyleniu i nie wiedzieć czemu została zakwalifikowana jako czarna. Byłaby fajna gdyby nie mocno zlodowaciały śnieg pogruchotany w grudy przez ratrak i narciarzy. Dlatego znów najlepiej jeździło się na samym skraju ośrodka na trasach 12 i 14, gdzie było mało ludzi, a przygotowanie trasy zdecydowanie lepsze. Trochę jednak się to zaczynało nudzić. Na szczęście po południu został otwarty wyciąg na Aineck, a tam pierwsze co zrobiliśmy, to przetestowaliśmy słynną nartostradę A1 o długości 6,5km. Nartostrada zaczyna się płasko i trzeba sobie pomagać kijkami, ale już po kilkuset metrach robi się fajnie.. jest szeroko, gładko i można pięknie śmigać głębokimi ciętymi skrętami robiąc w ten sposób nie 6,5km, ale chyba ze dwa razy tyle. Trasa jest tak długa, że można się porządnie zmęczyć. Po drugiej stronie góry znajduje się kilka czerwonych i czarnych stoków, których niestety z braku czasu nie zdążyliśmy przetestować. Za to w drodze powrotnej była szansa zjechać czarną trasą nr 11a Diretissima, na początku której stoi nawet ostrzeżenie, że miejscami można spodziewać się nachylenia rzędu 100%. Diretissima ma 2,5km długości, które pokonuje się w niecałe 3 minuty i jest fantastyczna!! Wykorzystaliśmy ją do oporu zjeżdżając jeszcze dwa, czy trzy  razy i prawie spóźniając się na autokar. Warto odwiedzić Katschberg.

Inne atrakcje

W ramach wycieczki z Primorisem mieliśmy nie tylko narty. Dzielna załoga złożona z Edyty, Kasi i Kuby starała się nam umilać życie codziennie organizując dodatkowe atrakcje wyjazdowe i na miejscu w hotelu. Osobiście nie lubię takich fakultetów i wieczorem wolę sobie poczytać, ale króciutko je wymienię:

  • wieczorowy poker – nie brałem udziału… może ktoś inny coś napisze w komentarzu
  • gra w czajniki czyli curling zwany lokalnie eisstockschiessen – również nie brałem udziału, inni twierdzili, że fajne
  • wyjazd na baseny do Spittal (takie sobie) i Termal Rommerbad (super)
  • zwiedzanie muzeum tortur – nie byłem ale ci co byli mówili, że ciekawe
  • zwiedzanie browaru w Klagenfurcie – całkiem ciekawe.

Ogólnie oceniam ten wyjazd jako bardzo udany, a jeśli chodzi o stosunek jakości do ceny to wręcz rewelacyjny :))

 

Ateny

W Atenach mieszkaliśmy na kempingu. Okazuje się, że nawet tam można. Kemping nazywał się Nea Kifissia w dzielnicy Nea Kifissia – Adames. Cena dość wysoka, jak na greckie kempingi (całe 24 euro za samochód, namiot i dwie osoby), ale warunki bardzo dobre. Miejsca do wyboru było sporo, prąd i woda do podłączenia bez problemu. Zaplecze łazienkowe trzymające greckie standardy jak najbardziej. Dostępny bardzo ładny basen, z którego, z braku czasu, korzystaliśmy tylko raz. Oczywiście obecne koty, różnej maści i wieku. Dzielnica raczej bardziej luksusowa, dookoła wypasione domki.

Czytaj dalej Ateny

Kreta samochodem

Samochodem na Kretę dostać się można z Pireusu promem. Nie jest to nic skomplikowanego, wystarczy jeszcze w Polsce kupić sobie bilet na stronie www.ferries.gr.

Jeśli chodzi o połączenia to jest w czym wybierać, promy pływają do Iraklionu, Rethymnonu i Chanii. Ceny są zależne od standardu i szybkości promu. Główne kryteria wyboru w naszym przypadku to były: cena i nocna pora płynięcia. Padło na Elyrosa z Anek Lines. Za bilet dla dwóch osób na decku i samochodu zapłaciliśmy 146 euro.  Prom, który wypływa z Pireusu o 22:00 do Chani dociera na 6:00 o poranku.

Czytaj dalej Kreta samochodem

Do Grecji samochodem 2009

W tym roku miało być oszczędnie.. wiadomo kryzys itd.. dlatego opcje wakacyjne były różne, a wśród nich na pierwszym miejscu była… Chorwacja 🙂

W Chorwacji jeszcze nie byliśmy, byli za to różni nasi znajomi. Drążąc temat Chorwacji oglądaliśmy fotki, czytaliśmy fora, ale jakoś nie przekonywały nas zatłoczone rodakami i nie tylko kamieniste plaże. Właściwie im dłużej trwały te rozważania tym bardziej byliśmy pewni, że wcale nie chcemy jechać do żadnej Chorwacji, tzn. jeszcze nie w tym roku, że jedyny słuszny kierunek (gdy nie można poza Europę… kryzys;) to kierunek bardziej na południe. Czytaj dalej Do Grecji samochodem 2009

Peloponez – Mystria i Gythio

Mystria

Spartia (dawna Sparta) jako miasto nie zrobiło szczególnego wrażenia, książkowe przewodniki też się raczej nie zachwycają. Za to bardzo polecam Mistrę (jak ktoś woli Mystrę), gdzie wyjatkowo malownicze i romantyczne ruiny miasta zajmują zbocze całkiem ogromnej góry. Początki Mistry to 1249 rok (założenie miasta) , po 1348 – stolica Morei i ważny ośrodek kultury. Mistra jest uważana za wybitne osiągnięcie architektury bizantyjskiej.

Czytaj dalej Peloponez – Mystria i Gythio