Siem Raep

Siem Raep to jeden z podstawowych punktów programu wielu wycieczek do Tajlandii, mimo że znajduje się w Kambodży. Jeździ się tam aby zwiedzić największy na Świecie kompleks starożytnych świątyń pozostałych po dawnym królestwie Angkoru w tym słynną Angkor Wat, która jest tylko jedną z wielu świątyń w tym miejscu, ale często mówiac Angkor Wat ludzie mają na myśli cały kompleks.

Jak dojechać do Siem Raep z Bangkoku

Planując podróż z Tajlandii warto sobie zadać pytanie nie tylko jak dojechać ale również kiedy wrócić!. Jest to o tyle ważne, że wjeżdżając do Tajlandii drogą lądową otrzymuje się prawo pobytu (w Tajlandii) na 15 dni. A wraca się ze Siem Raep najczęściej drogą lądową. Trzeba więc tak zaplanować całość pobytu w Thai i w Kambodży aby po powrocie z Kambodży nie przebywać w Thai dłużej niż dni piętnaście, gdyż inaczej zapłaci się karę przy wylocie, która wynosi 1000BHT za każdy nadmiarowy dzień. Jest oczywiście możliwa opcja lotnicza, ale raczej nikt kto wybiera się tylko na oglądanie Angkoru jej nie stosuje. Co innego jeśli ktoś decyduje się na większe zwiedzanie Kambodży i zamierza odwiedzić Phom Penh dokąd można dolecieć z BKK. Standardowa trasa to jazda przez granicę lądową w Poi Pet, która po stronie tajskiej nazywa się Aranyaphratet. Trasę tą można pokonać autobusami lub pociągiem a następnie autobusem lub taksówką. Z Bangkoku do granicy jest 240km a od granicy do Siem Raep kolejne ok. 150. Jak do tej pory nie ma możliwości aby całość pokonać jednym pojazdem. Nawet gdy się wykupi przejazd bezpośredni autobusem to przez granicę trzeba przejść piechotą i po drugiej stronie zostanie się załadowanym do innego autobusu lub busika. My w jedną stronę wybraliśmy opcję jazdy pociągiem z Bangkkoku do Aranyaphratet a dalej taksówką. Pociąg odjeżdża ze stacji Hualampong o 5:55, kosztuje 48BHT i dojeżdża do granicy około południa, według rozkładu o 11:30… ale rozkład to tylko wytyczne, my byliśmy na miejscu około pierwszej. Po wyjściu z pociągu natychmiast jest się zaatakowanym przez kierowców tuktuków, którzy każdego białasa chcą zawieźć do granicy. Cena wywoławcza była 150BHT ale ostatecznie pojechaliśmy za 60BHT. Jazdy tej było jakieś 5km więc piechotą raczej nie da rady.

Inną opcją, bardzo dobrą gdy się trafi na promocję, jest przelot do Siem Raep z lotniska DMK. Czasami można dostać w promocji bilet na przelot liniami Angkor Air za około 100zł.

Wiza do Kamodży

Tuktuk oczywiście zawiózł nas pod biuro, które na szyldzie miało napisane „Cambodia Visa Office”. Granica KamodżyWyskoczył stamtąd gościu wystrojony w niebieska koszulę udającą uniform z okrzykiem „Welcome to Cambodia!!” i zapraszał nas do wejścia po wizę. W tym miejscu stanowczo mu podziękowałem stwierdzając jednocześnie, że to jeszcze nie Kambodża, odwróciliśmy się na pięcie i wymaszerowaliśmy na ulicę. Prawdziwe biuro wizowe znajduje się bowiem w Kambodży a najpierw trzeba przejść granicę, która znajduje się dobre 300m od rzekomego „Cambodia Visa Office” będącego w istocie miejscem do dojenia turystów.

Tak więc najpierw przechodzimy odprawę tajską a następnie wędrujemy kilkadziesiąt metrów za wielką bramę gdzie po prawej stronie znajduje się budynek biura imigracyjnego Kambodży. Tam wypełnia się odpowiednie druczki, wkłada w paszport razem z 20$ (w 2015 podrożało i jest już 30) i zdjęciem i oddaje w okienku. Jeśli nie macie zdjęcia to nic nie szkodzi, wystarczy dodatkowe 100BHT w paszporcie i zdjęcie (śp.)króla Bumibola też będzie dobre. Po kilku minutach celnik wychodzi i rozdaje paszporty z wbitymi wizami. To była ta łatwiejsza i szybsza część przekraczania granicy. Kilkaset metrów dalej trafia się na odprawę graniczną. Tu niestety trzeba trochę dłużej poczekać gdyż każdemu wjeżdżającemu do Kambodży robią zdjęcie i zdejmują odciski palców. Po całej procedurze jest się już w Kambodży.

Z granicy do Siem Raep

Zaraz za wyjściem z budynku odprawy trafia się na naganiaczy próbujących skłonić turystę do jazdy darmowym autobusem na dworzec autobusowy. Autobus faktycznie jest darmowy ale jeśli się do niego wsiądzie a nie posiada się biletu na jazdę dalej to po dojechaniu na wspomniany dworzec okaże się, że się wylądowało 10km za miastem, po środku niczego i jedyną opcją jest kupić bilet za 8$ na kolejny autobus do Siem Raep. Nie jest to oczywiście dramatycznie drogo ale taksówka do Siem Raep kosztuje 25$, jest klimatyzowana i dojeżdża na miejsce dwie godziny szybciej. Jeśli więc jedzie się grupką np. czteroosobową to zdecydowanie korzystniej jest wziąć taxi. Tak tez zrobiliśmy, zabierając ze sobą spotkaną na granicy parę. Wystarczyło przejść przez szpaler naganiaczy i zaraz za rondem znalazł się taksówkarz. Podróż trwała jakieś dwie i pół godziny. Po przyjeździe do Siem Raep nasz kierowca przekazał nas swojemu koledze z tuktukiem, z którym umówiliśmy się na następny dzień na jazdę do Angkor.

Gdzie mieszkać w Siem Raep?

Won, bo tak miał na imię nasz tuktukowiec, zawiózł nas do pensjonatu Bou Savy gdzie mieliśmy wcześniej zarezerwowany pokój. Pensjonat okazał się stać dosłownie po drugiej stronie ulicy, więc długo nie jechaliśmy. Lokalizacja była naprawdę dobra gdyż znajdowaliśmy się prawie w centrum Siem Raep a jednocześnie w miejscu cichym i spokojnym. Tak przynajmniej było przez większość czasu jaki tam spędziliśmy. Wyjątkiem był jeden z poranków gdy w szkole obok od szóstej rano mnisi z dziećmi zaczęli zawodzić swoje mantry przez megafony…. masakra!.. dwie godziny, które trudno było nazwać muzyką. Nie wiem jak Budda to znosi 🙂 Poza tym incydentem nasz pensjonat można tylko polecić. Pokoje czyste, klimatyzowane z ogromnymi łożami i porządnymi łazienkami. Smaczne śniadanka i przemiła obsługa dobrze gadająca po angielsku. Takich pensjonatów jest w Siem Raep dużo i w zasadzie nie ma potrzeby niczego rezerwować. Wystarczy po przyjeździe poprosić swojego tuktukowca o zawiezienie do jakiegoś guest house’u a on będzie was woził tak długo aż znajdzie się coś odpowiedniego. Zrobi to całkiem za darmo gdyż dostanie prowizję od właścicieli.

W Siem Raep znajdziecie generalnie trzy rodzaje przybytków do spania:

  1. pierwsze to rodzinnie prowadzone pensjonaty, należące do „lokalesów”
  2. drugie to pensjonaty założone przez przybyszów”z zachodu”
  3. trzecie to wielkie hotele prowadzone albo przez międzynarodowe sieci albo przez firmy koreańskie lub chińskie

Warto wiedzieć, że w tych trzecich najczęściej miejscowa ludność pracuje za nędzne grosze a cała kasa z turystyki trafia na konta korporacji. W dwóch pierwszych przypadkach jest większa szansa, że pieniądze jakie turysta wyda pomogą miejscowemu społeczeństwu. Nie wiem czy to dla kogoś ważne… dla mnie tak. Kambodża od czasu obalenia Pol Pota przez Wietnamczyków jest non stop rządzona przez Cambodian Peoples Party i niejakiego Hun Sena. Premier Hun Sen rządzi w Kambodży już ponad 30 lat i prowadzi politykę bardzo przyjazną dla zagranicznych inwestorów zapominając jednak o własnych rodakach. Tak jak kiedyś Czerwoni Khmerowie zlikwidowali własność prywatną tak teraz nadal nie jest ona w pełni uregulowana. Dzięki gigantycznej korupcji z dnia na dzień mieszkańcy pod swoim domem mogą napotkać buldożer, a ich poletko ryżowe zostanie splatnowane pod np. nowy hotel koreańskiej mafii zwanej tu Korean Company. Nie dostaną z tego tytułu żadnego odszkodowania. Jeśli nie chcecie wspierać takiej działalności to nie wybierajcie mieszkania w wielkich hotelach. Parę dni bez basenu da się przetrwać.

Zwiedzanie Angkor i Siem Raep

Standardowo można sobie wybrać dwie tzw. pętle do zwiedzania – małą i dużą. Mała to trasa w sam raz na jeden dzień i obejmuje Angkor Wat oczywiście, a do tego taras słoniowy, Bayon i świątynie Ta Kheo, Ta Prohm, Bantay Kdei. Duża pętla to zwiedzanie zewnętrznych świątyń Bantay Prei, Prasat Ta Som, Eastern Mebon. Dwa dni wystarczą, żeby objechać obie tuktukiem…. ale są jeszcze fajne miejsca trochę dalej takie jak Bantay Srey czyli miasto kobiet, moim zdaniem jedna z najpiękniejszych świątyń. Jeszcze dalej można pojechać do Kbal Spean, świętego miejsca hinduizmu na wzgórzach Kulen. Idzie się tam przez dżunglę do źródeł świętej rzeki z fajnym wodospadem i sporą ilością ładnych rzeźb wykonanych na skałach w nurcie rzeki.

Świątynie Angkoru, mimo że wyglądają na starożytne, ze starożytnością nie mają nic wspólnego gdyż powstały między 8 a 14 wiekiem a tak naprawdę to ogromna większość została zbudowana w 12 wieku… czyli całkiem niedawno (w porównaniu np. do zabytków starożytnej Grecji). Żeby zrozumieć architekturę świątyń warto poznać ich przeznaczenie. Otóż nie są one tak jak w przypadku naszych kościołów lub muzułmańskich meczetów miejscem spotkań dla wiernych ale raczej rezydencjami bogów. Główne bóstwo zazwyczaj ma swoją kwaterę gdzieś w centrum a dokoła może mieszkać ich całe mnóstwo. Poszczególne „kaplice” są połączone galeriami, które również nie służyły do tego aby chodzili po nich ludzie. Generalnie każda ze świątyń usadowiona na uświęconym terenie reprezentuje wszechświat gdzie bogowie siedzą sobie na górze Meru otoczonej pierwotnym oceanem. Stąd zapewne wielkie wieże po środku (góra Meru) a dokoła świątyń woda.

W Angkor właściwie jedyną „cywilną” budowlą jest Royal Palace ze słoniowym tarasem. Cała reszta to świątynie. Ale cały teren pomiędzy, gdzie teraz rośnie sobie dżungla, w tamtych czasach był miastem. Niestety niewiele wiadomo na temat codziennego życia ówczesnych ludzi gdyż większość inskrypcji jest poświęcona religii.

Zwiedzanie Angkoru najlepiej odbyć tuk-tukiem. Zwykle to jest tak, że tuk-tuka wynajmuje się w hotelu, w którym się mieszka lub umawia się z tym, który do hotelu zawiózł. My umówiliśmy się z naszym Wonem. Cały dzień jeżdżenia kosztuje 15$. Oczywiście na początku trzeba nabyć bilety w kasach, które znajdują się po drodze do kompleksu. Bilet na jeden dzień kosztuje 20$ a na 3 dni 40$ od osoby… i jest to chyba największy wydatek podczas całego pobytu w Kambodży. Kierowca tuk-tuka zadba o to aby zawieźć turystę we wszystkie najciekawsze miejsca jednak ma zabronione bycie przewodnikiem. Przewodników trzeba sobie wynająć osobno. Zwykle jednak znajdą się na miejscu i za 1$ pokażą w każdej świątyni to co jest najważniejsze do zobaczenia. Warto tego dolara wyskrobać gdyż niektóre ciekawe elementy nie są łatwe do zauważenia np. pośród całej masy rzeźb Devata (półbogów) jest tylko jedna gdzie ma on odkrytą nogę!! Bez przewodnika ciężko również odkryć płaskorzeźbę stegozaura (skąd u licha oni wytrzasnęli stegozaura nikt nie potrafi jednak powiedzieć).

Fajnym sposobem na objechanie małej pętli jest wypożyczenie rowerów. Rower kosztuje 2$ za dzień i wbrew pozorom upał na rowerze nie jest taki straszny jak może się wydawać. Jazda na rowerze przez Siem Raep to ciekawe przeżycie głównie ze względu na azjatycki sposób poruszania się po drodze rozmaitych pojazdów. Nam udało się przeżyć i tak naprawdę jedyny problem jaki odczułem to ból tyłka od „trochę” niewygodnego siodełka.

Miasto Siem Raep

Oprócz świątyń Angkoru będąc w Siem Raep można również odbyć wycieczkę na jezioro Tonle Sap. Po przeczytaniu wielu opinii na forach podróżniczych zrezygnowaliśmy z tej wycieczki. Również na miejscu nam ją odradzano. Chodzi o to, że wycieczki oferowane w Siem Raep to tak naprawdę jedna wielka ściema mająca na celu wydojenie turystów. Polega to na tym, że wiezie się ludzi na jedynie słuszną przystań  gdzie ładuje się ich na jedynie słuszne łodzie Korean Company, która ma monopol na wożenie turystów po jeziorze do wioski Chong Khneas gdzie namawia się ich do zakupu przyborów szkolnych dla biednych dzieci. Przybory te zaraz po ofiarowaniu wracają do sklepu, biedne dzieci nic z tego nie mają a Korean Company zgarnia kasę. Według rozmaitych doniesień jeśli się chce zobaczyć pływające wioski w oryginale trzeba pojechać dalej do Kompong Khleang. No cóż… to tylko teoria, jeszcze tam nie byliśmy, ale następnym razem poświęcimy jezioru więcej czasu.

Samo Siem Raep to spore miasteczko nastawione głównie na obsługę turystów. Idąc wieczorem trudno opędzić się od ofert podwiezienia tuktukiem lub bycia wymasowanym. Masaż stóp i nie tylko można sobie zafundować już od 1$… właściwie prawie wszystko kosztuje 1$. Dolary amerykańskie są w Kambodży drugą walutą powszechnie stosowaną. Nawet kasy fiskalne w sklepach pozwalają rozliczać klientów w dolarach lub rialach jednocześnie. Jeśli coś kosztuje mniej niż 1$ to dostanie się resztę w rialach. Na straganach w Old Market znaleźć można rozmaite pamiątki, które zasadniczo nie różnią się od pamiątek dostępnych na wszystkich straganach świata. Jedyna rzecz, której żałowaliśmy, że nie kupiliśmy to kambodżański hamak. Hamaki kosztowały tam grosze a nigdzie indziej już podobnych nie spotkaliśmy. Hamak to w kambodży obowiązkowe wyposażenie każdego tuktukowca. Rozmiary tuktuka i hamaka idealnie do siebie pasują. Kierowca czekając na klienta rozpina sobie hamaczek pomiędzy słupkami kabiny i wygodnie może kimać. Taki hamak zajmuje nie więcej miejsca niż ręcznik, więc może być świetnym wyposażeniem piknikowym w każdym samochodzie. Heh.. Można odnieść wrażenie, że hamak to jedyne co zapamiętałem ze Siem Raep :).

Powrót do Bangkoku postanowiliśmy odbyć przy pomocy autobusu. Bilety można kupić na każdym rogu za 8$. Można również poprosić w hotelu o załatwienie. Rano przyjeżdża tuktuk, który zabiera do miejsca odjazdu gdzie zostaje się otagowanym naklejkami i zapakowanym do autobusu. To czym my jechaliśmy było raczej autobusikiem niż autobusem. Jechaliśmy zapakowani po brzegi z nogami pod brodą, bez klimy, przez chyba 4 godziny najpierw do dworca autobusowego pod Poi Pet gdzie siedzieliśmy ponad godzinę zanim zawieźli nas na granicę. Na granicy odprawa kambodżańska poszła sprawnie ale niestety ponad godzinę trzeba było stać do odprawy tajskiej. Później znów czekanie pod wiatą na busa. Ostatecznie z granicy odjechaliśmy około 15stej a przed 19stą byliśmy na Khao San. Po tej przejażdżce stanowczo wszystkim odradzam korzystanie z autobusów. Jeżeli jest taka możliwość to należy wybierać pociąg. Przynajmniej wiadomo czego oczekiwać.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.